Media społecznościowe! To w nich siedzą dzieci nierozstające się z telefonami komórkowymi nawet w czasie posiłków czy toalety. Niemal każdy lubi i pragnie być doceniany i dostrzegany. Jeśli nie zazna tego w rodzinie, zapewni mu to sieć. Jest niemal nieskończenie pojemna i egalitarna – właściwie każdy może być kimś.
Także wielu dorosłych przestało czytać gazety i oglądać telewizję, a zaczęło śledzić tylko to, co „podlinkowali” (czyli podesłali) znajomi. Wielu autorów dostrzegło, że jeśli chcą się przebić, chcą być rozpoznawalni, to muszą być wyraziści: jednoznaczni, ostrzy, bezkompromisowi. Inaczej utoną w zalewie innych komentatorów. Dlatego dla wielu internetowych autorów wyrazistość zrównała się z chamstwem, wulgarnością, brakiem jakiejkolwiek empatii, jakichkolwiek zasad, o Dekalogu już nie mówiąc.
Te smutne spostrzeżenia mam nie od dziś. Ale w ciągu ostatniego tygodnia życie przyniosło aż nadto przykładów. Zaczęło się od wypadku w metrze, kiedy „gwiazdy” internetu zaczęły się śmiać, że ktoś się rzucił pod pociąg, bo nie wytrzymał #dobrejzmiany (hasztag to podstawa, bo daje pewność że poprzez popularne hasło ktoś nas dostrzeże). Ale wszystko przebił piątkowy wypadek pani premier. To, co pojawiło się wówczas w sieci, te nędzne kpiny, te zakamuflowane życzenia śmierci... to już nie są żarty. To dowód na przyjęcie barbarzyńskich obyczajów – co dla postępowców w XXI wieku powinno być obelgą, ale nie jest, bo dziś wiele osób funkcjonuje w systemie plemiennym. Nie liczą się metody. Cel uświęca środki, a tylko on się liczy. Jest nim zniszczenie inaczej myślącego przeciwnika. Emocje, dyskredytacja, potem głęboka nienawiść i pogarda, a na koniec... pewnie wkrótce anihilacja.
Ale... przecież to szczyt szaleństwa! To niszczenie innych i przede wszystkim siebie. A najbardziej tego, co można nazwać wspólnotą. Kiedy takie słowa wypisują znane i lubiane (!) osoby, politycy i dziennikarze, to nie tylko rynsztok. To świadome wycofanie się z elementarnego odniesienia do innych. To coś znacznie gorszego niż tylko hejt.
Przekroczyliśmy już wszelkie dotychczasowe granice. Jeśli te środowiska, o których piszę, nie wycofają się z tego typu działalności, to już przegraliśmy. Dziś nie jest ważne, kto zaczął i kto był „bardziej”, bo… jutro będzie za późno. I nawet napisu The end nie będzie miał kto przeczytać.