Papież, goszcząc w ubiegłym roku w Polsce, rzucił w szpitalu w Prokocimiu zdanie, które jakby umknęło komentatorom – przynajmniej ja się nie spotkałam, żeby ktokolwiek się do niego odniósł. To aż dziwne, bo jest ono równie aforystycznie, co słowa o wstaniu z kanapy i nałożeniu butów. Franciszek powiedział: „Kto świadczy dzieła miłosierdzia, nie boi się śmierci”.
Kaznodziejstwo dzisiaj przybiera różne formy. Niekiedy mam wrażenie, że szczególnie lubiane i popularne jest to, które mi uświadamia, jakimże to cudownym stworzeniem jestem, jednym w swoim rodzaju, obdarzonym talentami, moim zaś głównym zadaniem jest odkryć te wyjątkowe talenty, rozwinąć je w sposób zaplanowany specjalnie dla mnie przez Stwórcę, uformować się zgodnie z Bożym planem w sposób możliwie doskonały, ku czemu mam wszak możliwości i wsparcie z góry, aby móc (samo)realizować wspaniały zamysł mojego powołania... Jednym słowem: zajmij się sobą, do tego zostałeś stworzony. Franciszek wciąż, konsekwentnie, wytycza kierunek przeciwny: „od siebie” – „ku innym”, ku drugiemu człowiekowi, ku bliźniemu w potrzebie. Prosto i konkretnie: zrób, człowieku, coś dla innych, na co czekasz? Nakarm, przyjmij, odwiedź, pociesz, poucz, wybacz...
Franciszek próbuje wyprowadzić nas „na peryferie” – nie tylko świata, ale także naszych wielkich, wybujałych, tłustych „ja”. Bo przecież ciągle, jeśli uczciwie się temu przyjrzeć, chociaż trochę boimy się śmierci. I trudno od tego lęku uciec, będąc wpatrzonym we własny pępek.