28 marca
czwartek
Anieli, Sykstusa, Jana
Dziś Jutro Pojutrze
     
°/° °/° °/°

Porozmawiajmy o śmierci

Ocena: 0
5710
Czy musimy ciężko zachorować, żeby zrozumieć co jest w życiu ważne, by przestać przejmować się głupotami? Odpowiedzi szuka Iwona Świerżewska-Żurek w rozmowie z o. Jerzym Zakrzewskim SJ
Z o. Jerzym Zakrzewskim, jezuitą, rozmawia Iwona Świerżewska-Żurek


Jak Ojciec zareagował na wiadomość o swojej chorobie?


Tak jak każdy: przerażeniem i buntem, targowaniem się z Bogiem.


Księża nie mają taryfy ulgowej?

Nie mają. Byłem wtedy osiem lat po święceniach, miałem wiele planów i zupełnie inną wizję mojego kapłańskiego życia. W pewnym momencie zacząłem jakoś słabnąć, na przykład nie mogłem podbiec do autobusu, łatwo się męczyłem. Poszedłem się przebadać, myśląc, że to jakaś błahostka. Kiedy usłyszałem diagnozę: stwardnienie rozsiane, to był szok. Prosiłem Boga o uzdrowienie, ale ono nie nadeszło. Pogodzenie się z sytuacją zajęło mi ładnych kilka lat. Prawda jest taka, że kiedy spada na nas taka wiadomość, wszyscy jesteśmy równi, tak samo się boimy. Ksiądz czy świecki, to nie ma znaczenia.


Czy choroba zawsze jest czymś złym? A może czasem wynika z niej jakieś dobro?


Z choroby może wyniknąć wielkie dobro, jeśli nie pozwolimy, by cierpienie zamknęło nas na innych, jeśli nie skupimy się tylko na sobie i nie obrazimy na cały świat. Bo niestety bywa też tak, że chory jest wielkim egoistą. Jak wielkie dobro płynie z cierpienia, pokazał nam sam Jezus umierając na krzyżu. To jakaś wielka tajemnica, dlaczego Bogu spodobało się zbawić nas w taki, a nie inny sposób.


Jezus nie mógł uniknąć krzyża?

Mógł, ale z jakiegoś powodu nie chciał. Dlatego cierpienie będzie nam zawsze towarzyszyć. To na krzyżu Jezus jest najbliżej naszej ludzkiej natury. Możemy przeżywać swoją chorobę jako coś bezsensownego i najgorszego, ale możemy zobaczyć, że przez nią Chrystus zaprasza nas, byśmy wspólnie z Nim zbawiali świat. Oczywiście odkrycie tej prawdy dokonuje się bardzo powoli, stopniowo i z wielkim trudem. Nie można oczekiwać, żeby człowiek dzień po diagnozie zaczął myśleć: „dobrze, że jestem chory, będę zbawiał świat z Jezusem”. To tak nigdy nie wygląda. Trzeba pozwolić człowiekowi się wyzłościć i wypłakać. Ale z czasem przychodzi głębsza refleksja, że to moje cierpienie nie może być takie po nic, bezsensowne i idiotyczne, że za tym musi kryć się coś więcej. Cierpienie przeżywane w jedności z Panem ma wielką moc. Jest współtworzeniem dobra. Możemy uczyć się tego trwania w jedności z Chrystusem ukrzyżowanym od takich świętych, jak Jan Paweł II czy Matka Teresa z Kalkuty. W życiu każdego świętego cierpienie było obecne. Św. Ignacy mówił, że cierpienie jest trudzeniem się i pracowaniem z Chrystusem. Bo właśnie kiedy cierpimy, a nie kiedy głosimy kazania czy robimy doktorat z teologii, jesteśmy najbliżej Niego, jesteśmy najbardziej do Niego podobni. Ten sposób zbliżenia się do człowieka wybrał sam Bóg. Dlatego to w cierpieniu człowiek szybciej dojrzewa. Odkrywa, że należy do innej rzeczywistości, która nieskończenie przerasta to, co jest tu na ziemi. Przestają go interesować rzeczy, które do tej pory uważał za niezbędne do szczęścia: pieniądze, pozycja w społeczeństwie, prestiż. Czasami dopiero wobec cierpienia odrzuca maskę, którą nosił całe życie. Bo kiedy leżymy w łóżku, zdani na łaskę innych, jakie znaczenie ma, czy mamy jakiś naukowy tytuł, czy dorobiliśmy się fortuny, czy piastowaliśmy jakieś ważne stanowisko? Tutaj nie ma miejsca na fałsz, na odgrywanie jakiś ról. Jesteśmy tylko my i nasz ból.


Od lat pracuje Ojciec z osobami chorymi na stwardnienie rozsiane. Jak żyją ludzie z nieuleczalną chorobą?

Najczęściej pierwszą reakcją jest bunt i niedowierzanie. Pojawiają się pytanie: dlaczego mnie to dotknęło? Dlaczego inni są zdrowi, a ja muszę cierpieć? Proces pogodzenia się ze swoim stanem jest długi i bolesny. Niejednokrotnie jest to złość i oskarżenie wymierzone przeciwko Bogu. Ale znamienne jest, że człowiek, niejako przy okazji, odnajduje przedmiot swojego oskarżenia. Ludzie, którym przez lata było do Kościoła nie po drodze, zaczynają z Bogiem rozmawiać. Choć często najpierw zamiast dialogu są wymówki albo próba wybłagania u Niego cudu uzdrowienia.


Złośliwi mogliby powiedzieć: „Jak trwoga to do Boga”. A może choroba to sposób Pana Boga na dotarcie do człowieka? Bo Bóg wie, że inaczej się nie da.

To jest właśnie pytanie, czy inaczej się nie da? Czy musimy ciężko zachorować, żeby zrozumieć co jest w życiu ważne, by przestać przejmować się głupotami, by mieć czas dla Boga i bliskich? Niestety okazuje się, że niejednokrotnie nie da się inaczej, że potrzebny jest wstrząs, coś na kształt prywatnego trzęsienia ziemi, by coś wreszcie zrozumieć.


Czy wierzącym jest łatwiej? Skoro wierzę w życie wieczne, może łatwiej będzie mi przyjąć wiadomość o nieuleczalnej chorobie i perspektywie bliskiej śmierci?

Nie sadzę, żeby sam fakt bycia katolikiem cokolwiek ułatwiał. Zwłaszcza na początku choroby, myśl o śmierci i trwałym kalectwie przeraża każdego. Przyjęcie tego, że będę musiał zrezygnować z aktywności, że będzie mnie bolało, że będę zależny od innych i to nie chwilowo, ale do końca życia, a na końcu tej męczarni czeka mnie śmierć, jest bardzo trudna, także dla osoby wierzącej. Bo chyba nikt zdrowy nie liczy się z tym, że zachoruje. Więc kiedy choroba przychodzi, jest jak złodziej, który przychodzi odebrać nam coś cennego, a my jesteśmy na nią zupełnie nieprzygotowani. Tym, co rzeczywiście może pomóc, zwłaszcza na późniejszym etapie życia z chorobą, jest osobista relacja z Chrystusem. I tu pojawiają się schody, bo wielu praktykujących katolików takiej więzi z Bogiem nie ma. Paradoksalnie często sama choroba jest szansą na zbudowanie osobowej relacji z Bogiem. Dzieje się tak jeśli mamy w sobie dość pokory, żeby z czasem zacząć akceptować sprzeciwiającą się naszej naturze, bardzo trudną sytuację.


Można więc z pomocą łaski jakoś oswoić cierpienie, pogodzić się z myślą o chorobie i śmierci?

Jak już mówiłem, to oswajanie przychodzi stopniowo, wraz z myślą, że bez cierpienia nie ma zbawienia. Ale też trzeba uczciwie powiedzieć, że nawet po tym pogodzeniu przychodzą momenty zwątpienia i rozpaczy. Najczęściej dlatego, że stan zdrowia ciągle się pogarsza, że bólu jest coraz więcej. Tak jak w przypadku mojego schorzenia: jak się pogodzę z tym, że nie mogę robić tego czy tamtego, to za jakiś czas okazuje się, że kolejny mięsień odmawia posłuszeństwa. Przyzwyczaję się, że boli jedno, to zaczyna boleć drugie. Obecnie bardzo mocno zaczął boleć mnie kręgosłup. Są takie noce, że z bólu nie tylko sam nie mogę spać, ale i nie daję spać moim opiekunom. I muszę od nowa uczyć się akceptować taki stan rzeczy.


Czy nie wydaje się Ojcu, że dziś ludzie żyją w przeświadczeniu, że są nieśmiertelni, że ich życie nigdy się nie skończy?

Myślę, że rzeczywiście coś w tym jest. Chyba w dużej mierze przyczyną jest współczesna kultura, promująca wartości hedonistyczne: rozrywkę, przyjemność. A myśl o śmierci nie jest czymś przyjemnym. Wolimy więc udawać, że ten aspekt ludzkiego życia nie istnieje. Pracujemy, bawimy się, mamy grafik ściśle wypełniony. Nie myślimy o sprawach ostatecznych, naiwnie wierząc, że problem przez to zniknie. Aż tu nagle okazuje się, że zaczynamy chorować, nasze ciało niedomaga. I już nie można przed tym uciec. Nieuleczalna choroba nas samych albo kogoś bliskiego sprawia, że musimy wreszcie zadać sobie pytanie: co nas czeka po śmierci? Czy coś w ogóle nas czeka? To są sytuacje graniczne. Jest chyba jeszcze jedna, głębsza przyczyna uciekania od refleksji nad śmiercią: człowiek stara się wyemancypować z zależności od Boga, od Jego prawa. Nie chce oddawać Mu swojej wolności. Myśl o śmierci zawsze prowadzi do pytania o to, czy istnieje Bóg, życie wieczne, niebo. Bo jeśli odpowiedź brzmi: „tak”, to może trzeba by przemyśleć swoje wybory i coś w swoim życiu pozmieniać. A to jest trudne.


Są osoby, które w obliczu nieuleczalnej choroby i bliskiej śmierci wybierają drogę na skróty i domagają się prawa do eutanazji. Czy nie jest to próba przejęcia kontroli nad cierpieniem i śmiercią?

Ja widzę w tym raczej krzyk rozpaczy. Człowiek ma w sobie raczej pęd ku życiu niż ku śmierci, nawet chory. Być może proszący o eutanazję są bardzo samotni? Znalezienie się w sytuacji granicznej, kiedy widzę swój nadchodzący koniec, jest bardzo trudne i chyba nie do udźwignięcia w pojedynkę, bez wsparcia. Ci ludzie w ten sposób wołają o pomoc, a może przede wszystkim o obecność. Poczucie bycia we wspólnocie, tego, że komuś jestem potrzebny, że taki chory i niedołężny mogę się jeszcze jakoś przydać, że ktoś się troszczy. Bez tego człowiek nie da rady. Jeśli jednak otrzyma wsparcie od drugiego i, przede wszystkim, od Boga, może oswoić cierpienie i śmierć. Przykładem takiego oswojenia są święci. Ale to jest długa droga i nie da się iść nią na skróty.

***
o. Jerzy Zakrzewski
(1947). W 1965 r. wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, święcenia kapłańskie przyjął w 1972 r. W 1979 r. zachorował na stwardnienie rozsiane (SM). Zaangażowany w duszpasterstwo chorych na stwardnienie rozsiane, kapelan grupy Apostolstwa Modlitwy, tłumacz, spowiednik, kierownik duchowy, rekolekcjonista.

rozmawiała Iwona Świerżewska-Żurek
fot. Iwona Świerżewska-Żurek/Idziemy

Idziemy nr 44 (476), 2 listopada 2014 r.


PODZIEL SIĘ:
OCEŃ:
- Reklama -

DUCHOWY NIEZBĘDNIK - 29 marca

Wielki Piątek
Dla nas Chrystus stał się posłusznym aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej.
Dlatego Bóg wywyższył Go nad wszystko i darował Mu imię ponad wszelkie imię.

+ Czytania liturgiczne (rok B, II): J 18, 1 – 19, 42
+ Komentarz do czytań (Bractwo Słowa Bożego)

ZAPOWIADAMY, ZAPRASZAMY

Co? Gdzie? Kiedy?
chcesz dodać swoje wydarzenie - napisz
Blisko nas
chcesz dodać swoją informację - napisz



Najczęściej czytane artykuły



Najwyżej oceniane artykuły

Blog - Ksiądz z Warszawskiego Blokowiska

Reklama

Miejsce na Twoją reklamę
W tym miejscu może wyświetlać się reklama Twoich usług i produktów. Zapraszamy do kontaktu.



Newsletter